Nie przeciągaj struny!

Klasyka gatunku: dzieci bawią się w berka w salonie, biegają radośnie wokół drogich, zabytkowych wazonów. Rodzic obawia się, że bibeloty doznają uszczerbku, ma jednak opory, by zwrócić dzieciom uwagę i przekierować zabawę w inne miejsce; może lęka się ograniczać ich wolność, a może po prostu liczy na to, że nic się nie stanie. Niby sygnalizuje ryzyko, rzucając słabo w eter: słuchajcie, tu są wazony i nie chcę, żeby się zbiły; w ferworze zabawy dzieci nawet tego nie słyszą, ewentualnie zapewnią solennie, że będą uważać.

 

A potem oczywiście się dzieje. Kiedy piękny babciny wazon potrącony przez goniącego, niebezpiecznie tańczy na krawędzi komody, rodzic nie wytrzymuje i wybucha.
Mówiłem, żebyście tu nie biegali! Tu są moje wazony, macie sobie znaleźć inne zajęcie!
Mówi to tonem ostrym, nieprzyjaznym, zdenerwowanie widać  w nim na kilometr; nie ma już miejsca na dialog, zainteresowanie perspektywą dziecka i otwartość na szukanie innych rozwiązań.


I tak setki razy.
Kiedy dzieci zadają mnóstwo pytań w aucie, a rodzic próbuje nerwowo zdążyć gdzieś na czas i jeszcze nie zgubić się po drodze.
Kiedy skaczą po kanapie, na której rodzic próbuje odpocząć i wypić spokojnie życiodajna kawę.
Kiedy wieczorne rytuały mycia, sprzątania i usypiania napotykają co chwilę na przerywniki w rodzaju: Jeszcze tylko 5 minutek, jeszcze momencik, zaraz!


I tak dalej, sami wiecie.

 

I może znacie te opory, żeby wziąć sprawy w swoje ręce i odpowiedzialność też, i nie czekać, aż dzieci zrozumieją i domyślą się, jak nam, rodzicom, jest trudno. Że może połączą fakty i w końcu zadbają o staruszków, umyją pięknie ząbki, pójdą bawić się gdzieś daleko stąd i w ogóle stworzą przestrzeń dla naszych różnych potrzeb.
Bo jak zaczniemy brać tę odpowiedzialność, to  – wiadomo – możemy spotkać się z protestem drugiej strony lub zapewnieniami, że będzie cicho, spokojnie, uważnie, szybciutko i tym podobne.

Eskalacja?


Liv Larsson w książce “Porozumienie bez przemocy w mediacjach” wskazuje etapy narastania konfliktów. Pierwszy poziom to ten, w którym jeszcze jesteśmy gotowi pamiętać o potrzebach zarówno swoich, jak i partnera konfliktu. Nawet kiedy jesteśmy wzburzeni, szukamy rozwiązania uwzględniającego to, co ważne dla nas i dla drugiego. Potem jest już trudniej. Przestajemy być zdolni do takiego szerokiego spojrzenia, zawęża się ono do naszych własnych interesów. Nasza strona w konflikcie nie jest już równorzędnym jego podmiotem; jest kimś, kto stoi nam na przeszkodzie.
Może być też tak, że ustępujemy. Rezygnujemy z tego, co dla nas ważne, na rzecz harmonii, spokoju, akceptacji. To działa na moment, a potem nasze potrzeby wracają ze zdwojoną siłą, a ból towarzyszący ich niezaspokojeniu kierujemy przeciw drugiemu, obarczając go winą i odpowiedzialnością za ten stan rzeczy. I znów – nie jesteśmy w stanie zająć się jego potrzebami, jego perspektywą. Jest już za późno.


I chociaż z jednej strony bardzo pociąga mnie to, co mówi o konfliktach Jesper Juul, żeby kuć je na zimno, to trafia też do mnie płynący z powyższego wniosek, żeby jednak zająć się nimi na pierwszym poziomie. I oba te stwierdzenia nie tylko mi się nie wykluczają, ale wręcz uzupełniają. Bo jeśli zajmę się konfliktem odpowiednio wcześnie, to jestem zdolna do takiego patrzenia, w którym nie buzują emocje, nie kuję na gorąco. W którym umiem zatroszczyć się o to, co ważne dla mnie, i jednocześnie wesprzeć moje dziecko w sytuacji, gdy czegoś mu odmawiam, na coś się nie chcę zgodzić.
I mam zasoby, żeby zamiast skrytykować jego emocje (No i co się dąsasz?!), dać empatię (Nie jesteś zadowolona z mojej decyzji. Chciałaś sama wybrać, gdzie będziecie się bawić). Mogę w reakcji dziecka dopatrzyć się tego, co ono mówi o sobie i swoich priorytetach, nie o mnie i moim rodzicielstwie.


Kiedy byłam dzieckiem, często słyszałam ostrzeżenie: nie przeciągaj struny!
Domyślałam się oczywiście, że dorosłym chodziło o to, żebym zaprzestała zachowań, z którymi nie dawali sobie rady.


Dzisiaj nieprzeciąganie struny jest dla mnie myślą ratującą przed burzą.
Tylko to nie moje dzieci ją przeciągają, a ja sama.

Foto: Unsplash

Czytaj więcej

Diagnoza

– Hahaha, a jaka ja jestem autentyczna, jak wpadam do dziecięcego pokoju i widzę tam bałagan. Drę się tak autentycznie, jak mało kto!
– Mi się podoba idea autentyczności rodzica, ale jak to się ma do dbania o dziecko? Przecież jak staram się wyrażać siebie, to bywam bardzo niemiły.
– Jakbym ja dawała wyraz swoim emocjom, to bym zabiła moje dzieci pierwszego dnia.

 

 

O co mi chodzi?

Autentyczność czy impulsywność? Jedno bardzo często, jeśli nie zawsze, wyklucza drugie. To moje doświadczenie – kiedy działam impulsywnie, nie jestem autentyczna. Kiedy wpadam do tego nieszczęsnego dziecięcego pokoju i widzę ten nieszczęsny bałagan, i zaczynam się pieklić – nie wyrażam siebie, tylko wyładowuję emocje. Tak bardzo pasuje mi tu hasło: nie wiem, o co mi chodzi, ale chodzi mi o to bardzo mocno.

 

No, jak to nie wiem?! O porządek przecież chodzi!
Otóż mi prawie nigdy nie chodzi o porządek. Może o to, że jestem zmęczona domowymi zadaniami i nie mam odwagi poprosić o wsparcie. Albo chcę widzieć, że wszyscy w rodzinie troszczą się o to, jak wygląda nasz dom. Albo chciałabym po prostu powiedzieć coś i zobaczyć, że dzieci to robią, bez rozwlekłych dyskusji. O różne rzeczy mi chodzi, ale nie o sam nieład zazwyczaj.
A jednak wpadam i wyrzucam z siebie potok słów o nieporządku. Bałaganie. Syfie. I tak dalej.
I to naprawdę nie jest autentyczność. To tylko rozładowywanie się w bieżącej chwili.

 

 

Jaka to różnica? Taka, jak między byciem chorym, a zdiagnozowanym. Kiedy kaszlę, to wiem tylko, że kaszlę. Tyle to wie całe moje otoczenie. Nie mam jednak pojęcia, dlaczego kaszlę. Dopiero, kiedy lekarz postawi mi diagnozę, wiem, co mi dolega. Tak naprawdę.

 

 

I podobnie widzę autentyczność – jako diagnozę. Dopóki wrzeszczę, atakuję, syczę, wbijam szpilki, oskarżam, użalam się nad sobą etc. – kaszlę. Ja to wiem, wszyscy dokoła to wiedzą, ale nikt z nas nie ma pojęcia, co mi właściwie dolega.

 

Kiedy zatrzymam się na chwilkę, wezmę głęboki oddech (ale taki naprawdę zatrzymujący i przynoszący odprężenie – warto się go uczyć w spokojnych chwilach i doświadczać ulgi, jaką potrafi przynieść) i zerknę do środka siebie, dokonuję diagnozy.

 

O co mi tak naprawdę chodzi? O co ważnego próbuję się zatroszczyć? Czego potrzebuję? Co mi towarzyszy?

 

Warto zejść głębiej w tych poszukiwaniach; kiedy odpowiedzią na pytanie “czego potrzebuję?” jest stwierdzenie “żeby dzieci posprzątały”, to jeszcze nie sedno moich dążeń. To jakiś mój pomysł na to, jak bym chciała dostać to, co chcę dostać. Można podrążyć i zapytać siebie wtedy: “a co bym miała, gdyby dzieci posprzątały?”. Co ważnego dla mnie wtedy by się stało? Miałabym poczucie, że jestem brana pod uwagę? Że dostaję wsparcie, którego tak bardzo potrzebuję? Że widzę współpracę i współdziałanie?

 

 

Autentyczność nie zabija

Kiedy dotrę do tego sedna, jestem gotowa autentycznie wyrazić siebie. Powiedzieć coś o sobie, nie o tym, co inni powinni byli zrobić/czego nie powinni byli robić. Kiedy docieram do tego miejsca, doświadczam zmiany energii – z takiej pełnej furii i zacietrzewienia, na wcale nie mniej mocną, ale już inaczej skierowaną. Już nie przeciw komuś, tylko zgodnie ze mną samą.

 

 

Autentyczność nikomu nie zagraża. Nie oskarża, nie rani, nie wbija szpili. Jest odwagą, bo odsłania kawałek mnie i wystawia go na widok publiczny. Ktoś, komu go pokazuję, może go przyjąć z wdzięcznością, ale może go też odrzucić. Bywa więc ryzykowna. Nawet wtedy jest warta świeczki, bo daje mi samej poczucie, że wiem, co jest grane, i otwiera pole nowych rozwiązań. Kiedy jestem przywiązana do jedynego rozwiązania, i ono z jakichś powodów nie chce zaistnieć, zaczynam kopać się z koniem – wygra silniejszy. Kiedy wiem, co jest sednem, rozglądam się za innym rozwiązaniem. I ono zawsze gdzieś jest, tylko nieraz potrzeba czasu, by je znaleźć.

 

 

Czy mamy czas zatrzymywać się w środku armageddonu i analizować swoje wnętrze? Pewnie nie zawsze. Pewnie nie często. Przy odrobinie wprawy zajmuje to tyle, ile kilka głębokich wdechów – warto dać sobie ten czas, skracając tym samym tornada rozpętujące się przez nieokiełznaną impulsywność.
Jak do wprawy dotrzeć? Nie odkryję Ameryki – przez ćwiczenie. Najlepiej codziennie. W dogodnym momencie, kilka minut dla siebie – jadąc autem, podczas porannej/wieczornej toalety, przed zaśnięciem. Zajrzyjcie do środka, nie tylko wtedy, gdy tam kipi; zajrzyjcie i poszukajcie w sobie emocji, nazywając je kolejno (nazywanie aktywizuje te obszary mózgu, które odpowiadają też za radzenie sobie z emocjami). Jak po sznureczku idźcie za nimi do potrzeb.

 

O co ważnego chcę się zatroszczyć w tej sytuacji?

 

Co tak naprawdę chcę powiedzieć, gdy mówię, że nikt mnie nie szanuje, że mam dość, że tak być nie może? Co tak naprawdę chcę powiedzieć o sobie, nie o drugim człowieku?

 

Żeby być prawdziwym, trzeba być zdiagnozowanym.

 

 

Foto: Pixabay

 

 

Czytaj więcej

Mit wiosny i czekolady

Gdy przychodzi na świat dziecko, przynosi swoim rodzicom wór przeżyć i emocji. Radość, błogość, szczęście, entuzjazm, wzruszenie, a może właśnie lęk, niepokój, obawy, poczucie bezradności.
A często i to, i to. Trochę słońca, trochę deszczu.

 

I zazwyczaj rodzice biorą to, co jest, i niosą dzięki wsparciu otoczenia. Dzięki pomocy, życzliwym słowom, gestom otuchy.


Tak jest zazwyczaj. A czasem (jak podają źródła, od 10 do 25% przypadków), takie wsparcie nie wystarcza. Różne sytuacje okołoporodowe, niesprzyjające aspekty społeczne czy wreszcie hormony – mogą prowadzić do poważnych zaburzeń nastroju. Jednym z nich jest depresja poporodowa.
Sama w sobie jest chorobą niebezpieczną, wręcz śmiertelną (mogąca zakończyć się samobójstwem matki lub odebraniem życia dziecku; czasem wręcz tzw. samobójstwem rozszerzonym czyli śmiercią i matki, i dziecka). Dodatkowo obrosła mitami, zakopała się w tabu – nie daje poprosić o pomoc, szukać wsparcia, korzystać z leczenia.



Można trochę zgadywać, na kogo wypadnie.
Miałaś epizody depresyjne? Masz chore dziecko? Przeżyłaś tragedię? Masz nieadekwatną samoocenę? Neurotyczną osobowość? Problemy finansowe? Jesteś w grupie ryzyka.
Ale możesz mieć wszystko na raz i depresja cię nie dotknie. Możesz też nie otrzeć się nawet o żaden z czynników, i zachorować.
Wróżenie z fusów.

Jedno jest pewne. To nie twoja wina. Wszystkie zaburzenia nastroju mają źródło w trzech czynnikach:

  • długotrwały stres (i nasze zdolności odreagowywania go);
  • genetyka (co odziedziczyliśmy po przodkach);
  • środowisko (wsparcie, które dostajemy od otoczenia).


Jakie są typowe objawy depresji poporodowej?


Poczucie bycia nieszczęśliwą/przygnębioną
Nie cieszy to, co wcześniej cieszyło. Wszystko maluje się w czarnych barwach, trudno o realistyczną ocenę sytuacji. Bywają okresy lepszego samopoczucia, wraca nadzieja, że jeszcze wszystko będzie dobrze – po takim czasie powrót objawów boli tym bardziej.


Irytacja kierowana w stronę najbliższego otoczenia
A czasem wręcz pełne nienawiści oskarżenia “To przez ciebie jestem nieszczęśliwa!”

Określanie siebie jako złą matkę
Depresja uniemożliwia opiekowanie się dzieckiem i wypełnianie codziennych obowiązków. Mimo iż kobieta cierpi z powodu swojej niemocy, płacząc razem z zawodzącym z głodu dzieckiem, nie jest w stanie przełamać się i jakoś sobie z tym poradzić.


Brak odczuwania miłości do dziecka
Wpędza w poczucie winy i przeświadczenie, że jest się nie w porządku (przecież każda matka kocha swoje dziecko). To przygnębienie niestety nasila objawy choroby.

Poczucie izolacji
Kobieta nie wie, co wzmaga jej cierpienie, a jednocześnie czuje, że otoczenie jej nie rozumie, nierzadko krytykuje i osądza.

Brak zainteresowania życiem intymnym
A to pociąga za sobą kolejny obszar pełen napięć i oskarżeń – w relacji między kobietą i jej partnerem.

 

Zmiana myślenia
Depresja zmienia biochemię mózgu w taki sposób, że podsuwa on myśli, które kobieta traktuje jako prawdziwe.
Nic się nie zmieni.
Ja już taka jestem.
Życie jest bez sensu.
Tych myśli nie da się zmienić wysiłkiem woli. Potrzeba profesjonalnej pomocy i leczenia, aby przywrócić prawidłowe neuroprzekaźnictwo hormonalne w mózgu.

 

 

Nie trzeba zaobserwować wszystkich objawów. Pewnym wyznacznikiem może być Skala Depresji Poporodowej, jednak uzyskany wynik nie jest równoznaczny z diagnozą – jeśli cokolwiek wydaje się niepokojące, warto szukać profesjonalnej pomocy.

 

Depresję nierzadko myli się z baby blues. To nie tylko nieprawidłowe, ale i szkodliwe – nieleczona depresja może trwać bardzo długo, a następnie zmienić osobowość kobiety w tzw. osobowość depresyjną. Baby blues natomiast jest zaburzeniem nastroju związanym ze zmianą równowagi hormonalnej, o charakterze przejściowym (pojawia się około 3.dnia po porodzie, trwa do ok. 14. dnia), nie wymagającym leczenia farmakologicznego. I choć kobiecie doświadczającej baby blues również potrzebne jest wsparcie i zrozumienie, warto pamiętać, że takie poporodowe pogorszenie nastroju jest powszechne, naturalne – i mija.

 


Co nie pomaga kobiecie cierpiącej na depresję poporodową?


Nakłanianie do kontaktu z dzieckiem – taki kontakt może okazać się niekorzystny i dla kobiety, i dla dziecka (a wręcz ryzykowny dla jego prawidłowego rozwoju). Nakłanianie oznacza zmuszanie wbrew woli kobiety – jeśli wykazuje ona gotowość do zajmowania się i przebywania z dzieckiem, nie należy jej tego kontaktu utrudniać ani ograniczać. Nie warto również namawiać kobiety do zakończenia karmienia dziecka w celu podjęcia terapii farmakologicznej. Leczenie farmaceutyczne rzadko wymaga zaprzestania karmienia, wystarczy poszukać bardziej przyjaznych zamienników leków lub dobrać dawkowanie w sposób bezpieczny dla dziecka.



Nakłanianie do podejmowania aktywności – apatia i brak aktywności to nie lenistwo czy zła wola kobiety, tylko jej niemoc. Naciskanie, by ją przezwyciężyła, doprowadzi do jeszcze większej rozpaczy.

 

Rozweselanie i usiłowanie pokazania jasnych stron życia – ponieważ depresja jest chorobą, która zmienia myślenie, może pojawić się pomysł podsuwania kobiecie “jasnych myśli”. Niestety, te myśli nie mają szans trafić na podatny grunt, wpędzają tylko w poczucie winy (otoczenie tak się stara, a ja nie jestem w stanie na to odpowiedzieć) i powodują frustrację u osób z otoczenia kobiety.

 


Bagatelizowanie (to nie choroba, to tylko chwilowy spadek nastroju) – pogłębia poczucie niezrozumienia i izolacji. Naprawdę, depresja nie mija z wiosną i nie leczy jej tabliczka czekolady.

 


Porównywanie (do innych matek czy innych osób, które lepiej zajmują się dzieckiem) – uderza w poczucie wartości kobiety, która nie potrafi sprostać tym oczekiwaniom.

 


Zwroty typu: “weź się w garść”, “twoje dziecko cię potrzebuje”, “co z ciebie za matka” etc. Kobieta wie, co powinna robić jako mama – ona po prostu nie jest w stanie temu podołać.

 


Co w takim razie robić?

Wspierać emocjonalnie, przejąć część obowiązków, skontaktować się ze specjalistą, okazać kobiecie zrozumienie i obdarzyć ją pomocą. Szukać informacji o tym, czym jest depresja, pamiętając, że wymaga ona profesjonalnego leczenia, bo zagraża zarówno kobiecie, jak i jej dziecku.



A nade wszystko – mówić o depresji. Dopóki jest tabu, dopóki funkcjonuje w sferze niedopowiedzeń i mitów, dopóty nie będzie traktowana z należytą jej powagą i pozostanie chorobą niebezpieczną znacznie bardziej, niż mogłaby być.

 

 

Tekst powstał we współpracy z Fundacją Wemenders, która od ponad 11 lat pomaga osobom cierpiącym z powodu depresji, ich bliskim, rodzinom i pracodawcom. W czerwcu  fundacja wydała poradnik. ”DZIECKO, MATKA I DEPRESJA. Poradnik dla bliskich i partnerów kobiet z depresją poporodową” to pierwszy poradnik, który obejmuje wszystkie aspekty depresji poporodowej– medyczne, psychologiczne, prawne, administracyjne, osobiste.
https://web.facebook.com/IsThisDepression/

Foto: Pixabay

 

Czytaj więcej

Dźganie jaszczurki

Gdyby ktoś kiedyś przeprowadził wśród rodziców (zresztą nie tylko wśród nich) sondę z jednym pytaniem: Czy dźgnął Pan/dźgnęła Pani kiedyś jakiegoś gada?, już widzę te okrągłe ze zdumienia oczy i odmalowujące się w nich pytanie o samopoczucie psychiczne pytającego.

A jednocześnie czynność dźgania można odmieniać przez wszystkie przypadki, liczby i rodzaje.
Ja dźgam
Ty dźgasz
On/ona dźga…

 

 

Oczywiście, nie świadomie i nie z rozmysłem, a jednak.
Za każdym razem, gdy mówię twardo i stanowczo swojemu rozzłoszczonemu dziecku:
Uspokój się!
Przestań jęczeć!
I to jest powód do płaczu?!
Jeśli nie potraficie się dogadać, nie będziecie się tym bawić.
Nie życzę sobie takiego zachowania!
Naprawdę, bez przesady, nic się nie stało, to tylko gra.

i różne inne z tej szufladki – dźgam.

 

 

„Niższy” mózg, „wyższy” mózg


Dźganie jest rzecz jasna metaforą, stworzoną przez Daniela Siegla jako obraz sytuacji, w której działania rodziców podrażniają raczej niższe struktury mózgu, zamiast aktywować wyższe.
Niższe, które Siegel również metaforycznie nazywa parterem, obejmują pień mózgu i układ limbiczny, i odpowiadają za podstawowe funkcje naszego ciała (oddychanie, trawienie etc.), wrodzone popędy i silne emocje. To tu znajduje się tzw. mózg gadzi, czyli najstarsza ewolucyjnie część mózgu, którą dzielimy z jaszczurkami i krokodylami.
Wyższe, nazwane piętrem, to kora nowa, zajmują się złożonymi procesami umysłowymi – planowaniem, wyobraźnią, samoświadomością, racjonalnym myśleniem i podejmowaniem decyzji.
O tym podziale i płynących z niego konkretnych skutkach w codzienności pisałam już tu.


W trudnych chwilach bardzo łatwo o “odłączenie” tych wyższych. Właśnie tych, które pomogłyby zatrzymać się, pomyśleć rozsądnie i poszukać rozwiązania, a także spojrzeć z empatią na drugiego człowieka, nawet jeśli jest nim młodszy brat.
W trudnych chwilach w niedojrzałym mózgu dziecka do sterów dopada parter i wprowadza swoje rządy – odruchowe, gwałtowne i nieprzemyślane, sprowadzające się do reakcji: uciekaj bądź walcz.
W trudnych chwilach dziecko potrzebuje działań, które przywrócą współpracę między parterem a piętrem, które zaangażują górne struktury, przywrócą jasność myślenia i gotowość podejmowania decyzji.

 

Piętro czy parter?

 

To dlatego, jak pisze Siegel, za każdym razem warto zadać sobie pytanie: Do której części mózgu chcę się odwołać?
Do pobudzonego parteru, który właśnie zadecydował, że sytuacja, w której dziecko nie może znaleźć butów, jest skrajnym zagrożeniem, zatem uruchomił alarmy w postaci zawodzącego płaczu i efektownego rzutu na podłogę? Narzucając w tych momentach dyscyplinę, upominając, stawiając do pionu – dźgamy jaszczurkę, dokładamy zagrożenia i wzmagamy reakcje obronne. Jeśli dziecko stłumi płacz i zacznie szukać butów w odpowiedzi na ostre rodzicielskie “Uspokój się w tej chwili!”, wielce prawdopodobne, że działa ze strachu, nie z otrzeźwienia i racjonalnego podejścia do tematu.
A mózg w strachu nie uczy się w pełni swojego potencjału – nie wyciągnie z tej sytuacji lekcji, jak sobie radzić w chwilach pobudzenia, jak wracać do emocjonalnej równowagi, jak przezwyciężać momenty kryzysu.

Może zatem odwołać się do piętra? Opisać krótko sytuację “Denerwujesz się, bo nie możesz znaleźć butów, a chcesz szybko wyjść na dwór, tak?”, zaproponować pomoc, zaprosić dziecko do poszukania rozwiązania.
Oczywiście, w chwilach, gdy dziecko czerwone z wściekłości leży na podłodze, proponowanie rozwiązań może być rzutem kulą w płot; bywa, że jakiekolwiek komunikaty w tym momencie okazują się nie tyle zbędne, ile wręcz utrudniające powrót do spokoju. Może jest już tak trudno, że najbardziej wspierająca okaże się empatia w milczeniu, masaż pleców, towarzyszenie w silnych emocjach bez prób zakończenia ich tu i teraz. Pięknie o towarzyszeniu pisze Gosia Stańczyk.


Sufit i podłoga


Żeby móc odwołać się do górnych struktur, trzeba mieć do nich w danej chwili dostęp. Kiedy mówię ze złością “Przestań, dłużej tego nie zniosę!”, to tylko dlatego, że sama działam z poziomu gadziego mózgu. Gdybym chciała zadbać o swoje granice, pozostając w stanie emocjonalnej równowagi, powiedziałabym raczej: “Ty chcesz teraz skakać po kanapie, a ja tu odpoczywam. Co ty na to, żeby przynieść z góry materac i skakać sobie po nim?”. Oczywiście każdy rodzic ma inny rodzaj ekspresji i inny dobór słów; każdy sam wie, kiedy działa świadomie i racjonalnie, kiedy zaś przełącza się na tryb reakcji odruchowych, walcząc ze swoim dzieckiem bądź uciekając w obliczu zagrożenia.
I chociaż wcale nierzadko zatrzymanie się i podjęcie działań wspierających ponowną integrację piętra z parterem oznacza tytaniczny wysiłek dla nas, dorosłych, warto go podejmować dla siebie samych, ale i dla naszych dzieci.

To, co dla nas jest sufitem, dla nich będzie podłogą.

Foto: Linus Mimietz z katalogu Unsplash

Czytaj więcej