Znać swoje granice i rozpoznawać dziecięce, szanując je jak swoje własne. Wiedzieć, co dla mnie ważne, co mogę odpuścić, czemu robię tak, a nie inaczej.
Mieć przestrzeń dla emocji dziecka, z otwartymi ramionami przyjmując wszystkie – od głupawki z radości po galopującą wściekłość.
Pamiętać, że za każdym zachowaniem kryją się konkretne potrzeby. Że kiedy dziecko zachowuje się w skandaliczny sposób, to tylko dlatego, że inaczej nie umie i potrzebuje wsparcia dorosłych w uporaniu się z tym, co przeżywa.
Pielęgnować autonomię dziecka. Każde własne NIE przeżuć trzy razy, zanim się je wypluje; a właściwie, czemu nie? Szukać innych rozwiązań dla konfliktowych sytuacji, podążać za tym, co dla dziecka ważne, nie oceniać jego wyborów – dbać o bezpieczeństwo, ale nade wszystko dawać przestrzeń dla doświadczania samodzielności.
Wspierać dzieci w rozwiązywaniu konfliktów mediując zamiast sędziować. Wyzbyć się etykietek i schematów patrzenia na te konflikty, dawać oparcie zdejmując z dzieci trudne emocje i zostawiając im przestrzeń na dogadywanie się.
Dawać siebie, siebie i jeszcze raz siebie. Uważność, zaangażowanie, otwartość, miłość, empatię. Przezwyciężając siebie w codzienności udowadniać (niekoniecznie zawsze, ale jednak znacząco często), że to, z czym przychodzi dziecko, ważniejsze jest niż internet, książka, umyte naczynia.
Można zmęczyć się samym czytaniem.
I chociaż każde z powyższych zdań tworzy mój osobisty zbiór rodzicielskich wskazówek na każdy dzień, to mam bardzo mocne doświadczenie, że nie mogę dać komuś tego, czego nie mam dla siebie samej.
Jestem tak samo ważna, warta szacunku i miłości, jak moje dzieci. Mam takie samo prawo do dbania o siebie i swoje potrzeby, jak dbam o te dziecięce. Mam prawo być zmęczona, zniechęcona, zdenerwowana, wykończona, błądząca gdzieś myślami, przeżywająca trudności czasowo zamykające na kontakt z drugim człowiekiem.
Mam prawo dostawać gęsiej skórki, gdy słyszę kłótnię w dziecięcym pokoju. I mam prawo nie pójść tam i nie udzielić dzieciom wsparcia i pomocy, gdy sama tego wsparcia potrzebuję.
Mam prawo nie wiedzieć, dlaczego nie chcę się na coś zgodzić. Mam prawo dać sobie czas do namysłu i odkrycia, dlaczego jestem przeciwna – a do tego czasu nie zgadzać się bez uzasadnienia.
Mam prawo nie mieć siły. Czekać na wiosnę i słońce jak na wybawienie, a do tego czasu nie gorszyć się, gdy odkrywam, że znów nie znalazłam w sobie empatii dla dziecięcych dramatów. Nie muszę być zawsze oazą spokoju, może mi się przelewać, mogę płakać z bezsilności, mogę mieć dosyć trudnego etapu rozwoju.
Mam prawo być wyrozumiałą dla siebie tak, jak jestem dla dzieci. Wkładam masę zaangażowania w to, żeby je rozumieć, szanować, nie oskarżać i nie skupiać się na ich potknięciach – i dokładnie to samo mogę fundować sobie.
Mam prawo popełniać błędy – czy też, jak kto woli, postępować i odzywać się nie zawsze tak, jak bym chciała.
Mam prawo nie być studnią bez dna, potrzebować czyjegoś wsparcia, aby doładować się i wrócić z nowymi siłami w swoje rodzicielstwo.
Mam prawo dbać o te siły nie tylko wtedy, gdy się kończą, ale regularnie, nawet wtedy, gdy mam ich jeszcze spory zapas.
Zresztą, te wszystkie rodzicielskie prawa, co do których jestem absolutnie przekonana, mają swoje odbicie w jednym z praw dzieci:
„Dzieci mają prawo do życia z rodzicami, którzy nie udają, że są nadludźmi.” Jesper Juul
Najnowsze komentarze