Czy jestem w porządku?

Wczesne lata dziewięćdziesiąte; mój wujek co roku wyjeżdża za granicę, dorobić przy sezonowych zbiórkach owoców. Z jednej z takich wypraw przywozi mi piękny zeszyt – taki, jaki teraz znajdziemy w najpodlejszym markecie, a wtedy był powiewem nowego, lepszego świata. Z kolorową okładką i namalowanymi w środku marginesami był po prostu cudem.

 

 

Dlatego chodziłam wokół niego kilka dni, zastanawiając się, do czego specjalnego będzie mi służył. Bo, że nie do szkoły – to było oczywiste. Szkoła nie zasługiwała na takie cudeńko; to musiało być coś naprawdę wyjątkowego.

 

I wreszcie znalazłam. To będzie zeszyt sekretarki z SKR (Spółdzielnia Kółek Rolniczych), księgujący przyjmowane i wydawane towary. Moja chrzestna taką sekretarką tudzież księgową była i wiedziałam doskonale, jakie to wspaniałe i wzniosłe zajęcie. No, przynajmniej w oczach dziecka – wszystkie te pieczątki, kalki, dokumenty i własny telefon na biurku.
To było właśnie to, zadanie specjalne dla mojego zeszytu.

I kiedy tak siedziałam, kreśląc tabelę przychodów, podeszła do mnie ciotka – żona wujka, który mi zeszyt sprezentował.
– Co ty w nim rysujesz? – zapytała z życzliwą ciekawością.
Wytłumaczyłam jej wszystko dokładnie i wówczas jej życzliwość zgasła w mgnieniu oka.
– Takie głupoty w takim ładnym zeszycie? Nie spodziewałam sie tego po tobie.

 

Dziś opowiadam tę historię z przymrużeniem oka, jako dowód na to, jak bardzo dalekie mogą być od siebie światy dorosłych i dzieci; a jednak doskonale pamiętam uczucie, jakie mi wtedy towarzyszyło.
Poczucie bycia nie w porządku.

 

Wobec wujka, który tak ciężko na ten zeszyt pracował, a ja przeznaczyłam go lekkomyślnie na jakieś zabawy, zamiast do czegoś wartościowego i poważnego.

 

Natychmiast przejęłam ocenę samej siebie, jaką przekazała mi między słowami ciotka. Jestem bezmyślna, nieodpowiedzialna, niepoważna – ponieważ radość sprawiają mi sprawy błahe i pozbawione wartości (no błagam, sekretarka kółek rolniczych?).

 

I dlatego, kiedy czytam o tym, jak budować w dzieciach poczucie własnej wartości, to jestem głęboko przekonana, że nie osiąga się tego pochwałami, szukaniem mocnych stron i zapewnianiem, że dziecko potrafi. Poczucie własnej wartości ma swój fundament w przekonaniu, że jest się w porządku. Zawsze. A przynajmniej przez przeważającą ilość czasu.

 

A zatem – czy jestem w porządku, gdy wszyscy zgadzają się ze sobą w jakiejś kwestii, a ja mam inne zdanie? Gdy podoba mi się coś, co zostało ogólnie potępione, lub nie podoba mi się właśnie to, co zyskało uznanie w oczach innych?

 

Czy jestem w porządku, gdy jakieś działania grupowe zostają spowolnione, bo ja nie chcę zgodzić się na to, jak są realizowane? Czy jestem wartością wtedy, czy kulą u nogi?

Czy jestem w porządku, gdy głośno okazuję niezadowolenie? Gdy płaczę? Gdy krzyczę? Gdy jestem wściekła?
Czy jestem w porządku, gdy nie chcę sprzątnąć w pokoju, umyć zębów, nauczyć się do sprawdzianu? Czy jestem wtedy kochana i przyjmowana, czy też raczej korygowana i stawiana do pionu?

 

Czy czuję, że kiedy wyrażam siebie, swoje prawdziwe odczucia, potrzeby, swój punkt widzenia, to jest on witany z otwartymi ramionami, czy raczej bagatelizowany (nie przesadzaj, nie jest tak źle), wyśmiewany (ty to jak coś powiesz…) lub krytykowany (zawsze chcesz stawiać na swoim)?

 

Czy jestem kłótliwa, trudna, pyskata? A może właśnie grzeczna, spokojna i rodziców pociecha ze mnie?
Czy kiedy wyrażam siebie w sposób trudny dla otoczenia (i prawdopodobnie utrudniający mi osiągnięcie tego, czego chcę), dostaję wsparcie, czy spotykam odrzucenie? Kiedy pobiję brata – czy słyszę, że jestem nie do wytrzymania, czy też raczej dostaję pomoc w nazwaniu tego, co mnie gryzie i sprawia mi trudność, z jednoczesnym zadbaniem o granice innych?

 

Kiedy moje zainteresowania kręcą się wokół gier komputerowych i każdą rozmowę sprowadzam do tego tematu – czy jestem wciąż w porządku? Wciąż kochana? Wciąż ważna i wartościowa?

 

Mówi się, żeby oceniać zachowanie, a nie dziecko. Ale to niemożliwe. Dzieci traktują ocenę swoich zachowań jako ocenę samych siebie, nie potrafią tego oddzielić. Kiedy krytykuje się ich zachowanie, czują się krytykowane całościowo i najsłodsze słówka tego nie zmienią.

Pewną pomocą może być mówienie o sobie z równoczesnym dostrzeganiem perspektywy dziecka:

– Ciebie rozpiera energia i chcesz skakać i śpiewać 🙂 Ja położyłam się tutaj, żeby poleżeć trochę w ciszy. Czy możesz na piętnaście minut iść pośpiewać w swoim pokoju? (zamiast: nie podoba mi się to, że nie bierzesz mnie pod uwagę. Przyszłam tu, żeby odpocząć, a ty mi krzyczysz nad uchem).

– Kiedy tak krzyczysz, słyszę, że jesteś bardzo zdenerwowana tym zadaniem. I wiem, że potrzebujesz pomocy. Chcę ci pomóc, najpierw jednak chcę się sama uspokoić. Wyjdę na chwilę i wrócę, jak będę gotowa pracować dalej. (zamiast: jeśli masz zamiar dalej krzyczeć, to ja wychodzę – wrócę, jak będziesz spokojna).

Pewną pomocą – ale i tak sednem pozostaje to, co niewypowiedziane. Intencja, sposób patrzenia na dziecko i jego zachowania. Przyjmowanie go takim, jakie jest, a nie jakim być „powinno”.

 

Nie muszę czuć się najcudowniejszym dzieckiem na świecie. Nie potrzebuję słuchać o tym, jak wspaniała jestem i jak cudownie wychodzi mi rysowanie, wchodzenie po schodach czy jazda na rowerze. Nie to buduje moje poczucie własnej wartości, przekonanie o tym, że jestem potrzebna.

Chcę mieć pewność, że jestem potrzebna nie tylko wtedy, gdy daję innym coś, czego oczekują. Gdy pomagam im w odrabianiu lekcji, dbam o czystość pokoju i pożyczam siostrze skarpetki. Chcę wiedzieć, że jestem w porządku zwłaszcza wtedy, gdy tego wszystkiego nie robię. Gdy odmawiam, sprzeciwiam się i wybieram moment na zadbanie o siebie, a nie innych.

 

Chcę wierzyć, że nawet kiedy moje zachowanie okaże się trudne dla innych, spróbują wyciągnąć do mnie rękę i dać mi wsparcie, abyśmy oboje byli w danej sytuacji zaopiekowani i dostrzeżeni z tym, co dla nas ważne.

 

„Między dobrem i złem jest puste pole. Tam się spotkamy”*

*Rumi, poeta suficki XIII wieku.

 

Czytaj więcej

W towarzystwie pani E.

Czy jest jakiś sposób, żeby pomóc dziecku doświadczającemu intensywnych emocji? Jak się zachować, gdy w tych emocjach słyszymy słowa, które nas bolą, nawet jeśli niekoniecznie dotyczą nas samych? Kiedy dziecko życzy wszystkiego najgorszego osobie, z którą weszło w jakiś konflikt, która je zraniła?

 

Być może staracie się wysłuchiwać tego, co dziecko przeżywa. Towarzyszyć mu, być obok i dawać swą przyjazną obecność. Być może w pewnym momencie chcecie coś zmienić – podsunąć dobre rozwiązanie (może po prostu zignoruj te zaczepki, wtedy sami przestaną tak mówić), przypomnieć podstawowe zasady bycia z innymi ludźmi (pamiętaj, że bicie to nie jest sposób pokonywania konfliktów) lub zdjąć z dziecka trudne emocje (nie smuć się, coś poradzimy).

Bo ja tak miewam.

I naprawdę, mnóstwo cierpliwości mają do mnie moje dzieci, że mi wciąż na nowo pokazują, że ta droga nas zaprowadzi donikąd.

 

Bo kiedy emocje rosną, zabierają miejsce racjonalnemu myśleniu. I próba przywrócenia tegoż spełza na niczym – mogę sobie tłumaczyć, przekonywać i argumentować, ale stopień pobudzenia jest już zbyt wysoki, logika przegrywa. Nie tak, że już w ogóle nie da się pogadać z poziomu intelektu, ale raczej nie teraz.

 

Zatem kiedy przychodzi do mnie wzburzone dziecko i mówi coś w stylu “Ona jest tak durna, że lepiej, żeby się w ogóle nie urodziła”, chcę pamiętać, że to nie jest najlepszy moment na tłumaczenie, że takie słowa to trochę hardkor. Jasne, mogę to zrobić – tylko przekonałam się wielokrotnie, że to nic nie daje. Dziecko, które z takimi słowami przychodzi, chce przekazać coś w stylu: “Boli mnie to, co się stało i nie umiem sobie z tym poradzić. Czy możesz mi jakoś pomóc?”.

 

No cóż, byłoby świetnie, gdyby tak właśnie dzieci mówiły – nigdy zapewne nie miałabym wątpliwości co do swojej roli. Niestety, najczęściej nie mówią – nie dlatego, że nie potrafią, bo potrafią (słyszę nieraz, jak mówią same do siebie: “Kiedy pokazujesz na mnie palcem i się śmiejesz, to czuję się nieswojo. Możesz mi wyjaśnić, o co chodzi?”), tylko dlatego, że w danej chwili ich emocjonalne pobudzenie jest zbyt wysokie, by mogły skorzystać z tych cudownie jasnych komunikatów.

 

(Też tak przecież miewam- wchodzę do dziecięcego pokoju i chcę powiedzieć, że zależy mi na tym, żeby się już umyli i przebrali w piżamy, a po chwili jakoś tak się dzieje, że mówię “Już tego nie wytrzymam, dajcie mi święty spokój!”.)

 

No dobrze. Przychodzi zatem to wzburzone dziecko i deklaruje żywą nienawiść do swojej przyjaciółki. Co mogę zrobić, by emocje opadły i pojawiła się szansa spokojnego przeanalizowania sytuacji i wyciągnięcia z niej racjonalnych wniosków? By dać wsparcie tak, jak dziecko potrzebuje, a nie tak, jak ja je sobie wyobrażam?
Odpowiedzią jest empatia. Najpiękniejszą jej definicję odkryłam niedawno w sieci, w refleksjach po tegorocznej Konferencji Empatii. Nie wiem, czyje to słowa, ale idealnie obrazują trudną do opisania empatię:
Empatia to czuła obecność skupiona na wewnętrznym doznaniu.

 

 

Nie dawanie rad. Nie pocieszanie. Nie uspokajanie. Nie rozweselanie. Nie odwracanie uwagi. Nie tłumaczenie. Nie opowiadanie o sobie.

 

Czuła obecność. Towarzyszenie bez oceniania. Dotykanie tego, co żywe w drugim człowieku. Bez stawiania sobie celów: pobędę z nim 5 czy 10 minut, to mu przejdzie i zrozumie, jak należy postąpić.

 

Pewnie emocje opadną i zacznie faktycznie analizować sytuację racjonalnie – ale nie to jest celem empatii.
Kiedy nastawiam się na bycie z drugim, jest mi ławiej przyjmować też to, co pada pod moim adresem. Przełykam gorzkie wymówki, że bez sensu trzy dni przeorganizowywałam dziecku wyjazd na mecz, żeby nie musiało tłuc się pół nocy autokarem przez Polskę – kiedy ono właśnie chciało się tłuc! Mogę to wziąć bez bronienia się, bo słyszę, że to jest coś, co ta druga osoba chce powiedzieć bardziej o sobie, niż o mnie. Opowiedzieć o swoim rozczarowaniu, frustracji, poczuciu niezrozumienia – i zostać wysłuchanym, bo przecież sytuacji już się nie da cofnąć i odmienić.

 

Lubię określenie “świątynia empatii”. Może patetyczne, ale nie przesadzone. To jest naprawdę okazja, by pobyć z drugim takim, jaki on jest, z tym, co dla niego ważne – bez własnych projekcji, planów, ocen, odnoszenia sytuacji do siebie samego. Pełne otwarcie na druga osobę, połączenie na jakimś trudnym do opisania poziomie.

 

I to wszystko przepada w mgnieniu oka, gdy temu dziecku, deklarującemu żywą nienawiść do przyjaciółki, powiem (z najlepszymi intencjami):

– Rozumiem, że się złościsz, ale takie słowa są za ostre.

Bo, myślę sobie, taka okazja wychowawcza nie może się zmarnować. Trzeba to dziecko trochę kierować, inaczej się nie nauczy.

Tylko, że ono jest w takim pobudzeniu, że i tak się nie nauczy tego, co sobie założyłam (mózg w stanie silnego stresu jest zamknięty na wszelkie nauki).

I kiedy powiem, że to za ostre słowa, to z hukiem zatrzaskuję furtkę, przez którą mogłam wejść do świata swojego dziecka i zobaczyć jego piękno. Zobaczyć, że te okrutne słowa to wyraz bólu – bo może dziecko chciało podarować komuś coś od siebie i zostało odrzucone. A to przecież tak boli, wszyscy to znamy.
I wierzcie mi, człowiek, nawet niewielki, jest w stanie sam pojąć ostrość swych słów czy gwałtowność czynów – gdy tylko wróci do emocjonalnej równowagi. Naprawdę. Kiedy dzieci w silnych emocjach robią i mówią to, czego tyle razy im zakazywano, to nie dlatego, że nie rozumieją. To dlatego, że w trudnych sytuacjach tracą kontakt z tą częścią mózgu, która pomaga im pohamować swoje odruchy i podjąć świadomą, racjonalną decyzję.
Wszyscy cierpimy na to samo przecież.

 

W towarzystwie empatii wracamy do równowagi. Uspokajamy się, zaczynamy myśleć racjonalnie. Otrzymując ją, jesteśmy gotowi zaoferować to samo drugiej stronie – niech no tylko ktoś wysłucha, jak mi trudno, a w cudowny sposób znajduję w sobie nagle zrozumienie dla partnera konfliktu, jego potrzeb i odczuć. Nie sprawiają tego napomnienia i tłumaczenia – tylko czyjeś czułe towarzyszenie mi w moich trudach.

 

Jak wyrazić empatię?

Odzwierciedlając to, co widzimy i słyszymy.
– To jest dla ciebie bardzo trudne.
– Jak tak mówisz, to myślę, że naprawdę cię zabolało to, co usłyszałaś.
– Jesteś tym sfrustrowany, bo chciałbyś, żeby inni brali twoje zdanie pod uwagę, chciałbyś czuć, że jesteś ważny?
– Widzę, ile radości ci to sprawiło, jak promieniejesz ze szczęścia! (nikt nie powiedział, że empatia ma się wiecznie taplać w smutku).

Ale słowa to nie wszystko. Empatia to coś więcej niż suche komunikaty – trzeba to poczuć. Dopiero, gdy ją czujemy, jesteśmy spójni – mówimy i pokazujemy całym sobą to, o czym mówimy. Gdy mówię o smutku, moja twarz i całe ciało współbrzmią z tym smutkiem. A kiedy dotykam radości, odzwieciedlam radość. I czasem nie muszę mówić ani słowa, wystarczy kojący dotyk – empatia dzieje się między słowami.

Nie mogę dać jej komuś, jeśli nie mam jej dla samej siebie. Nie mam jej często dla siebie, jeśli ktoś mi jej wcześniej nie da. Jej towarzystwo leczy relacje, uzdrawia zranienia, prostuje nasze wewnętrzne zakręty – choć ona sama nie odpowiada, nie radzi i nie szuka rozwiązań.

 

Spróbujcie – wiem, że okazja nadejdzie prędko, bo dynamika życia z dziećmi sprzyja takim okazjom. Spróbujcie nie tłumaczyć, tylko pobyć. Nie radzić, tylko słuchać. Nie argumentować, tylko odzwierciedlać.
I zobaczcie, co się wydarzy.

 

Czytaj więcej

Usłysz mnie!

Mój ostatni poród miał być fizjologiczny; lekarz prowadzący ciążę nie tylko taką możliwość dopuszczał, wręcz do niej zachęcał. Niestety, ze względu na obciążony wywiad położniczy, jak beznamiętnie medycyna określa trudne doświadczenia przyszłych rodziców, lekarze w szpitalu nie podskoczyli z radości na taki pomysł.

 

Chcąc zrozumieć tę znaczącą rozbieżność opinii, poprosiliśmy (ja i mąż) panią doktor w szpitalu o rozmowę. Pani doktor była elegancką, zadbaną kobietą w średnim wieku; powitała nas chłodno i nie kryła swojego zniecierpliwienia i irytacji wzrastającej z każdym naszym pytaniem. Odpowiadała szorstko i udzielała szczątkowych informacji, skupiając się głównie na odmalowywaniu w naszej wyobraźni najgorszych scen z sali porodowej. W którymś momencie przerwała nam i zadała pytanie, którego nie zapomnę do końca życia.

“Dlaczego chcą państwo narażać życie swojego dziecka?”

 

Wow. Nawet przez chwilkę o tym nie pomyślałam. Nie jestem kamikadze, bez większej refleksji narażającym otoczenie na zagładę dla realizacji swoich chorych ambicji. Chciałam tylko dowiedzieć się, dlaczego szpital ma inne zdanie niż mój lekarz.

 

Wobec takiego obrotu sprawy skapitulowałam. Podpisując zgodę na operację nie miałam jednak poczucia, że to moja decyzja, podjęta po przeanalizowaniu wszystkich “za” i “przeciw”. Dlatego, kiedy leżałam już na stole, a pani doktor zapytała niewinnie “Pani wie oczywiście, że może się pani nie zgodzić, pani decyduje”, nie kopnęłam jej tylko dlatego, że moje nogi nie podlegały chwilowo mojej woli.

 

To nie jest opowieść o nieludzkim szpitalu. Przyszły w nim na świat wszystkie nasze dzieci i doświadczyliśmy różnego podejścia, mniej lub bardziej wspierającego – nie zamierzam na tej podstawie uogólniać i wyciągać wniosków na temat służby zdrowia w Polsce, bezdusznych lekarzy czy chorego systemu. To nawet nie jest rozprawka o wyższości jednej formy porodu nad inną.
To opowieść o tym, jak niewiele potrzeba drugiemu człowiekowi – i jak trudno mu to czasem otrzymać.

 

Taka trochę terapeutyczna – bo żal po tamtych wydarzeniach miałam w sobie długo. W zasadzie uporałam się z nim niedawno, za sprawą pewnej rozmowy, dzięki której zrozumiałam, co było dla mnie sednem.

 

Nie to, żeby urodzić według swojej wizji.
Nie to, żeby przeprowadzić swoją wolę.
Tylko to, żeby być wysłuchaną i potraktowaną poważnie, nawet jeśli zdanie lekarza miało wciąż pozostać na nie wobec porodu drogami natury.
Chciałam być usłyszana i zrozumiana, nawet jeśli nie mogło stać się zadość moim pragnieniom. Chciałam, żeby mój pomysł nie został sprowadzony do fanaberii – raczej zyskał status należnej mu ważności.

 

To doświadczenie działa na mnie otrzeźwiająco za każdym razem, gdy dzieci przychodzą ze swoimi – w mojej ocenie nierealnymi, niewygodnymi lub zbyt niebezpiecznymi – pomysłami. Nie będą otwarte na moje tłumaczenia, dopóki nie zostaną wysłuchane, tak na serio i do końca. Nawet najbardziej wyszukane argumenty trafią w próżnię, jeśli to ja nie będę otwarta na ich pragnienia.

 

Potrzeby nie muszą być zawsze natychmiast zaspokajane, ale chcą być usłyszane.
Wysłuchanie rodzi zaufanie.

Czytaj więcej

Rodzicielstwo bliskości nie działa!*

Jeśli Twoje dziecko krzyczy, płacze, wścieka się, kłóci z rodzeństwem, przechodzi trudne etapy (słynny “bunt dwulatka”!) – reklamacji nie uwzględnia się.

 

 

Uważność, empatia i pogłębianie wzajemnych relacji to nie jest sposób na to, by dziecko chodziło jak w zegarku. Są na to inne sposoby, o czym pisał Gonzalez w książce “Mocno mnie przytul”. Bardziej restrykcyjne i autorytarne; czy skuteczne – nie wiem i nie chcę wiedzieć.

 

Wiem natomiast, że – bez względu na metody wychowawcze – dzieci na całym świecie rozwijają się w podobny sposób. Nie potrafią radzić sobie z emocjami, więc radzą sobie tak, jak potrafią. Jeśli rzucają się podłogę, długo i głośno płaczą nie dostając tego, czego chcą – to nie dlatego, że daliśmy im sobie wejść na głowę, tylko dlatego, że taka jest dynamika rozwoju. Znam rodziny, które pielęgnują podejście empatyczne i takie, które są bardziej skupione na egzekwowaniu posłuszeństwa i odpowiednich zachowań – z obserwacji różnych sytuacji wysuwa się wniosek, że dzieci we wszystkich tych rodzinach zachowują się podobnie (przynajmniej wyjściowo).
To nie rodzicielstwo bliskości jest przyczyną trudnych zachowań, tylko życie.

 

Jeśli pielęgnujemy relację z dzieckiem, to efektem będzie wypielęgnowana relacja, a nie grzeczne dziecko. Po prostu.

 

Nie jest też tak, że na niektóre dzieci podejście bliskościowe “nie działa”. Bliskość jest potrzebna wszystkim, empatii i zrozumienia, wspierania i szacunku pragną wszyscy – duzi i mali, spokojni i żywiołowi, wymagający i łatwo dopasowujący się do zastanych warunków. Wszyscy. Rodzicielstwo bliskości daje narzędzia, aby zaspokoić te bazowe potrzeby – i owszem, w efekcie dzieci mogą poczuć się lepiej, ale to nie znaczy, że ich życie będzie pasmem nieustającej szczęśliwości.

 

To jest ten moment, w którym uaktywnia się pytanie: o co mi chodzi? Do czego dążę, ja – rodzic? Co jest dla mnie ważne?

Bardzo dobrze rozumiem tę naglącą potrzebę pokazania światu efektów naszych rozmów z dziećmi i pochylania się nad ich problemami. Stosowania rozwiązań bezprzemocowych, opartych na zaufaniu i szacunku.

Chciałoby się, żeby tak choć raz objawiły się wszystkim wygrażającym nam nad głowami, że hodujemy sobie żmije na własnym łonie, że Ballada o Januszku i co tam jeszcze. Znam to doskonale.

 

A jednocześnie wiem, że droga, którą wybrałam, nie zmierza w tę stronę. Nie obiera sobie za cel pokazywanie komukolwiek czegokolwiek. To droga wewnętrzna, między mną a dzieckiem, nie między mną a otoczeniem. Dlatego tak ważne jest, abym wiedziała, dlaczego wybrałam to podejście i co ono mi daje.

 

Dlatego nie chcę zabraniać wyjść na podwórko dziecku, któremu zdarza się spóźniać z powrotem, nawet często. Owszem, być może wtedy szybciej przestałoby się spóźniać – ze strachu przed karą, moim celem nie jest jednak uzyskanie szybkiego efektu, tylko zrozumienie, dlaczego pojawia się ta trudność, i jak możemy ją przezwyciężyć, grając wciąż w jednej drużynie.

 

Tak, to prawda – świat nie będzie wobec moich dzieci rodzicem bliskości. Czasem będzie je karcił, może wychłoszcze, odrzuci.

Dlatego naprawdę nie ma potrzeby, abym i ja to robiła. Nasza więź jest wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju, żaden człowiek nigdy nie pokocha ich w taki sposób, jaki jest moim udziałem.
Decydując się na bliskościowe podejście nie szukam efektów, tylko okazji do zbudowania wyjątkowej, silnej relacji, uodparniającej na wszystkie chłosty świata.

I głównie o to chodzi.

 

* te słowa jako pierwsza napisała Marta z Pasikoni

Czytaj więcej